
Okazuje się, że to temat wcale nie taki oczywisty. Bo – jak w wielu kwestiach – są zwolennicy (a czasem fanatycy) i osoby, które uważają, że gotowa robótka nie zawsze musi wylądować w wodzie.
To ja nie będę nawet próbowała przekonywać, czy udowadniać. Ja Wam napiszę, jak ja to widzę, bardzo subiektywnie. I będzie w punktach.
Po pierwsze – Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda proces produkcyjny włóczki? W jakich warunkach to się dzieje? W różnych. Czasami to wielka hala produkcyjna i maszyny. Czasami ludzkie ręce i manufaktura. Zawsze jakieś barwniki, jakaś chemia i warunki dalekie od idealnie czyściutkich przestrzeni takiej na przykład mleczarni. A potem motek leży u producenta, u hurtownika, u sprzedawcy – zabezpieczony w folii albo i nie. Kurzy się czasem. Ktoś go pomizia, przełoży, czasem spadnie na podłogę. I dlatego piorę, bo wtedy mam pewność, że cały ten kurz, brud i źle wypłukana chemia z procesu produkcyjnego znika, nie mam ochoty tego nosić na skórze.
Po drugie – I to jest drugi powód mojego moczenia i prania z lekkim fanatyzmem – woda wyrównuje oczka. A kiedy mam wzór (na przykład ażur w chuście), który wymaga blokowania (czyli lekkiego lub mocniejszego naciągnięcia i zmuszenia robótki, żeby schła w takiej naciągniętej formie i po wyschnięciu zachowała ten nadany przez nas kształt), to pranie jest po prostu niezbędne. Niektóre włóczki nie potrafią „w równe oczka”, zawsze dzierga się je nierówno, krzywo i wygląda to nieciekawie. Taka jest alpaka! A po wypraniu oczka stają się piękne, równiutkie i wszystko wygląda perfekcyjnie.
Po trzecie – co związane z punktem drugim. Kiedy nasza robótka ma zostać sprzedana, sprezentowana lub mamy w planach zdjęcia i udowadnianie, że nasz projekt jest po prostu piękny, to czasami sesja fotograficzna przed praniem… Ujmę to tak – wygląda, jakbym nie umiała dziergać, bo nawet oczka mi nie wychodzą równe. I ja wiem, że to powód braku prania, ale czy mam to pisać klientce, że teraz to może nie wygląda super, ale niech sobie wyobrazi, jak to może wyglądać, kiedy sobie upierze. To niech sobie klient nie wyobraża, lepiej wyprać i pokazać zdjęcia czegoś, co jest już idealne.
I tu przychodzi po czwarte – też związane z projektami na zamówienie lub w prezencie. Jeśli wiemy, że włóczka bywa rozciągliwa (jak takie merino na przykład) i nie wypierzemy swetra czy czapki i wyślemy „nosicielowi”, on to wypierze, nawet stosując się do naszych wskazówek i rozmiar nagle zmieni się z 42 na 52… Dla obu stron to będzie niemiła sytuacja. Lepiej uprać samemu i wszelkie zmiany zobaczyć na własne oczy i w najgorszym wypadku zaoferować nie sweter w rozmiarze 42, a tunikę w rozmiarze 48. I jeszcze jedno – jeśli włóczka farbuje, to też dowiemy się o tym my, a nie niemile zaskoczona klientka.
Po piąte – żakardy. Kiedy zaczynamy je dziergać, to często okazuje się, że nitki prowadzone z tyłu troszkę ściągamy i żakard nie leży idealnie płasko, tylko wygląda jak powierzchnia księżyca, tu też pomoże pranie. Nitki zyskają na mokro luz, można wtedy żakard nieco naciągnąć i po praniu okaże się, że już jest ładnie.
Po szóste – dzierganie z prutych włóczek. W robótkach ręcznych piękne jest to, że jeśli coś nam się znudzi lub z czegoś „wyrośniemy”, to można pruć i dziergać coś innego. Ale pruta włóczka przypomina makaron z chińskiej zupki. Wiele osób zwija ten „makaron” w precelki i pierze, a potem suszy lekko obciążone, żeby rozprostować albo przeciąga włóczkę nad parą. I to działa, ale… Ja przyznaję bez bicia – jestem leniwa, nie chce mi się poświęcać czasu na te procedury. Najpierw dziergam (uważając, żeby oczka były dość ścisło przerabiane) i nie przyglądam się zbyt mocno robótce, bo te makabrycznie krzywe oczka próbują mnie doprowadzić do płaczu, a dopiero po zrobieniu piorę, dając wełnie porządnie namoknąć, ugniatam gotowy sweterek czy chustę jak ciasto drożdżowe i dokonuje się „cud wody”, oczka stają się równe i śliczne.
Po siódme – są włóczki, które mają w procesie produkcji dodawaną specjalną powłokę, którą trzeba później wypłukać. Tak często jest przygotowywany len, który pokrywany jest specyfikiem, który go nieco wygładza, ale i utwardza, ale dzięki temu pracuje się z nim wygodniej. Podobnie bywa z włóczkami produkowanymi na potrzeby osób pracujących z maszynami dziewiarskimi – mają dodaną śliską, wygładzającą powłokę, co sprawia, że są cudownym, bezproblemowym materiałem do pracy (a czasami włóczki z włoskiem prowadzi się w takich maszynach po podkładce z wosku, żeby nabrały śliskości i karetka, czyli ta ruchoma część maszyny łatwiej się poruszała w prawo i w lewo). Później te „ułatwiacze” trzeba wyprać, wypłukać, usunąć, żeby włóczka zmiękła, zyskała swój pełen urok. Ale nawet zwykłe włóczki, kiedy zostaną wyprane często miękną, puchną, nabierają objętości, z korzyścią dla wyglądu i przyjemności noszenia. Ostatnio tak bardzo zaskoczył mnie w tej kwestii Soft Tweed od DROPSa, który w dzierganiu był leciutko twardawy i dawał odczucie lekko szorstkiego. Po praniu stał się mięciutkim, może nie budyniem, ale blisko mu do ideału.
I pewnie znajdzie się jeszcze po ósme i po dziewiąte, ale te siedem punktów powoduje, że ja piorę każdą skończoną robótkę. Tylko w wyjątkowych sytuacjach ulegając namowom Andrzeja, jeśli to akurat coś dla niego i bardzo niecierpliwie czeka na możliwość natychmiastowego założenia.
Wasza Aga M. – Intensywnie Kreatywna
1 komenarz
Zostaw komentarz
Musisz się zalogować żeby opublikować komentarz.
Upranie gotowego wyrobu to dla mnie pierwsza czynność, dopiero po tym mogę stwierdzić, czy się udało. I często bywało (i wciąż bywa!) tak, że dobry jest dopiero drugi sweter z włóczki danego typu, przeliczony i przewymiarowany.
Mam też obserwacje odnośnie puchatych włóczek – otóż pranie usuwa supełki. Nie ma sensu skubać na sucho, golić. Trzeba uprać i supełki się rozplątują, sweter znów jest jak nowy. Oczywiście trzeba uważać z temperaturą wody, bo często prane wyroby lubią być mniejsze z każdym praniem i wtem okazuje się, że golfik nie przechodzi nam przez łeb:)